Zakończył się karnawał, ostatecznie upadły wszelkie preteksty do grubszego obżarstwa, trzeba wracać do gastronomicznej i kulinarnej codzienności. Chyba jednak nie tak znów smętnej, gdyż przed nami ciężkie zadanie pozbycia się nadmiaru, jaki tu i ówdzie pokazał się po tych trzech miesiącach folgowania sobie przy suto zastawionym stole. Nic więc dziwnego, że jednym z tematów rozmów toczonych w trakcie "śledzikowego" spotkania w opisywanym tu już podszczycieńskim ranczo były najlepsze metody zredukowania widocznych gołym okiem objawów kulinarnego rozpasania. Dobrze było sobie pogadać, gdy na stole królowały wariacje śledziowe w kilku wydaniach, zarówno tradycyjnych jak i oryginalnych. Jeśli do tego dodać kilka innych rybek i ich przetworów... Ech, łza się w oku kręci na wspomnienie! Co jednak najciekawsze, akurat problemami, że tak powiem technicznymi, związanymi z przygotowaniem dań wspomagających proces dochodzenia do stanu zalecanego przez lekarzy i dietetyków, wymieniali się przede wszystkim panowie. Zresztą dużej klasy fachowcy, o których kulinarnych osiągnięciach nieraz już wspominałem.

Zgodnym ich zdaniem dużo łatwiej jest przygotować najbardziej oryginalne i wykwintne danie bez oglądania się na jego wartość kaloryczną niż proste codzienne potrawy niepowodujące oburzonego buczenia wagi wskazującego na przekroczenie zalecanego limitu kilogramów. Z pełnym szacunkiem dla pani Kingi, naukowo dowodzącej piętro wyżej jak należy jeść dobrze i zdrowo, ale tak na co dzień stosować się np. do zalecanego zegara biologicznego jest piekielnie ciężko. Trudno mi w starczej pamięci ulokować np. wykaz produktów zawierających a to magnez, a to wapń, chrom czy cynk w połączeniu z godzinami, kiedy trzeba je spożywać. Jak od rana wpada się w wir zajęć, to nic mnie nie powstrzyma od zjedzenia sutej kolacji, kiedy głodny jak pies i dwa koty wysiadam wieczorem z samochodu i wpadam do własnej kuchni! Najlepsze, jeżeli już muszę coś zjeść, byłyby dietetyczne jajeczka po wiedeńsku ze szczypiorkiem i pietruszką liczące sobie co najwyżej z 75 kcal. Tylko co zrobić, jak w trakcie jazdy, już gdzieś od Chorzel staje mi przed oczami przepiękny omlecik z tymiż warzywami, gamš przypraw, śmietaną i pomidorem, wypełniony przed złożeniem plasterkiem łososia? No to natychmiast wyciągam patelnię, nie pamiętając o tych marnych prawie 500 kcal, jakie sobie przyswoję. Ot, los łakomczucha.

Ale, jak czyniłem to już dziesiątki razy, postanowienia mam ambitne, waga została ustawiona "na sztywno", czyli nie przestanie świecić czerwonym światełkiem wcześniej niż wskaże... no, powiedzmy wiele, wiele kilogramów mniej. Dlatego uprzedzam PT Czytelników, że przez najbliższe tygodnie nie ma co liczyć na opisy bardziej ekscentrycznych potraw. Co najwyżej postna kartoflanka na chudym fileciku bez żadnych tam zasmażek na boczku! A przypomniał mi się właśnie genialny krupnik na podrobach, który zjadłem dwa tygodnie temu, gdy zgrzany mimo mrozu po dłuższym spacerze po okolicznych lasach wpadłem w gościnne, zaprzyjaźnione progi! Tfu... zgiń, przepadnij wizjo żarłoka!

Właściwie to nie pozostaje nic innego jak szukać w starych księgach czegoś takiego jak na przykład sos "checze pecze" ("Ilustrowany Kucharz Polski" z 1899 r.), niskokaloryczny, bo składający się z suszonego głogu, szklanki białego wina, wody i łyżki mąki podawany do ziemniaków w mundurkach. Jak wypróbuję, to postaram się przy najbliższej okazji opisać. O wizytach w ulubionych knajpkach, czy południowych spotkaniach w "Coffeinie" można też na dłuższy czas zapomnieć, no, chyba że tylko na małe espresso bez cukru czy zieloną gorzką herbatę.

Na szczęście, przeglądając kalendarz, można się pocieszyć, że do kolejnego usankcjonowanego tradycją świątecznego obżarstwa pozostało już tylko siedem tygodni. Może się uda jakoś dotrwać?

Wiesław Mądrzejowski

2007.02.28