Kilka dni przed świętami spędziłem wieczór włócząc się po starej części warszawskiej Pragi, po Ząbkowskiej, Targowej, Jagiellońskiej, czyli inaczej mówiąc w bliższych lub dalszych okolicach Bazaru Różyckiego. Nie byłem w tej okolicy już chyba z dziesięć lat, a wtedy, nie powiem, spędziłem tam wiele ciekawych wieczorów o upojnych nocach nie wspomnę. To jednak temat raczej na kryminał, a nie na rozmówki gastronomiczne. Zmieniło się tam, oj zmieniło. Na Targowej bank przy banku, a tam, gdzie kiedyś były najfajniejsze praktycznie całodobowe lokale "do wypicia na miejscu i na wynos" dziś można prowadzić życie salonowe. W salonach firm telekomunikacyjnych. Dawna "Dziura" na Targowej przy Kijowskiej, gdzie jadało się i piło na stojąco, bo jedyny stolik z paru krzesłami służył za sypialnię najbardziej zmęczonym to dziś barek tfu, bezalkoholowy! Nawet bez piwa! Za to wybór potraw - aż oczy bolą! Jest wszystko łącznie z żeberkami po hambursku (!?), pierogami w sześciu rodzajach, "bryzolkiem" (tak w oryginale), flakami, golonką, czy pieczenią rzymską. Tylko indyk faszerowany "był wyszedł" jak informowały panie w bufecie. I tylko chyba one pozostały ze starego lokalu, ich specyficzny język, dowcip i familijne traktowanie stałych jak się wydaje bywalców zajadających ze smakiem kaszę ze skwarkami czy żurek z kiełbasą. Z przyjemnością zjadłem przy barze doskonałe kopytka z gulaszem pod butelkę... coli. Od baru można spokojnie zajrzeć do kuchni i sprawdzić, w jakich warunkach mistrz, także już mocno w latach, przygotowuje potrawy.

Wieczór był ciemny, deszczowy, przed piątą tylko przy bocznej bramie bazaru działało jeszcze kilka straganów i młodzi ludzie z choinkami w każdym rozmiarze. Na rogu słynny od lat i na zewnątrz prawie nie zmieniony "Bar ząbkowski" niestety zamknięty na głucho. Za to wokół do wyboru knajpek chińskich, wietnamskich, meksykańskich, a dla ducha sex shopy do wyboru do koloru. W poszukiwaniu resztek starej atmosfery skręciłem w Okrzei, przeciąłem Jagiellońską i w końcu dotarłem w miejsce, gdzie elegancka jak na tę część Pragi ulica Sierakowskiego kończy się w szczerym, ciemnym polu. Obok straszą wypalone ruiny jakichś budynków fabryczno-mieszkalnych, kawałek dalej nikłe światła komisariatu policji wodnej odbijają się w wodzie Portu Praskiego. Spokojnie można kręcić horrory.

Dobrze pamiętałem. Po lewej stronie okratowany niczym Alcatraz "Bar orientalny", na oko zamknięty, chociaż przez całkowicie szczelnie zapocone szyby przebijały światła. O tym, że wewnątrz trwa impreza świadczył sznurek niezłych wózków parkujących na pobliskiej łące.

Naprzeciwko cel mojej wędrówki. W ostatnim zamieszkałym budynku nad bramą pysznił się od lat ten sam szyld "Bar Uniwersalny". Chociaż gdy mu się bliżej przyjrzałem przed przymiotnikiem "uniwersalny" pojawił się jeszcze "snack".

Znak czasów...

Wewnątrz tylko kilka osób, ale dymu jak za dawnych lat. Żadnych tam panie neonów czy innych świetlówek! Porządne żarówki pod brązowymi abażurami, uczciwe mocne krzesła, ławy, wąski bufet z dwoma stołkami... Czas się cofnął. Zniknęła tylko lada chłodnicza z garmażerką. Jak się okazało garmażerka też zniknęła, bo "salmonella, cholera, i sanepid się czepiał, więc dla świętego spokoju...". Wybór potraw jak zawsze, czyli flaki, śledź po japońsku, schabowy z chlebem i może coś jeszcze. W każdym razie nieliczna klientela zainteresowana była głównie napojami. Do wyboru przede wszystkim "Warka" i "Królewskie", a przy jednym ze stolików dwóch utracjuszy pracowało nad połówką czystej pod butelkę augustowianki. Flaki jako potrawa najmniej w tych okolicach ryzykowna były lekkopółśrednie, tłuste, ale z pewnością nie z mrożonek. Pod setkę w sam raz. Zresztą akurat niczego innego się nie mogłem spodziewać. Ot, taki sentymentalny powrót w krainę sprzed lat.

Wiesław Mądrzejowski

2007.01.03