Przełom lat 60. i 70. to kolejny trudny okres w życiu doktora Sobieszczańskiego. W wypadku traci żonę, podupada na zdrowiu. W ciężkich chwilach ratunkiem dla niego jest praca w szczycieńskim szpitalu. Prezentujemy kolejny odcinek wspomnień syna doktora, Stanisława Sobieszczańskiego.

Opowieść o doktorze Zbyszku (5)

NIEUDANE DOCHODZENIE

Lata 1967-1968 to po pobycie w Oświęcimiu chyba najbardziej koszmarny okres życia ojca. Miejscowym władzom PZPR bezpartyjny dyrektor szpitala był solą w oku. W żaden sposób nie mogły tego zaakceptować. Nie miały jednak możliwości wpłynąć na ojca poprzez jego zwierzchników w Olsztynie. Zorganizowano więc przeciwko niemu "dochodzenie" typowe dla komunistycznych służb. W szpitalu została zatrudniona młoda pani doktor mająca rodzinne związki z MSW. Pracowała tu dość krótko. Na miejscu zbierała informacje o pacjentach ojca, a wyznaczeni funkcjonariusze wśród nich szukali wiadomości na jego temat. Właściwie do końca nikt nie wiedział, w jakim celu prowadzone jest "dochodzenie". Nie przedstawiono ojcu żadnych zarzutów, ale na siłę starano się znaleźć jakiś punkt zaczepienia, coś, co mogłoby być użyte przeciwko niemu. O wszystkim dowiadywał się na końcu od swoich kolegów w Warszawie albo od dawnych pacjentów, nie mając pojęcia, co się wokół niego dzieje. Taka sytuacja trwała przez kilka miesięcy. Uknuta intryga się nie udała. Nie doszukano się niczego, poza wdzięcznością ludzi i ich szacunkiem dla ojca. Mimo to zaszkodzili jego zdrowiu i skrócili życie o kilka lat.

PRACA NA PIERWSZYM MIEJSCU

Ojciec od dawna miał wadę serca, a w końcu 1969 roku przeszedł ciężki zawał. Lekarz - konsultant z Warszawy = nie dawał mu szans na przeżycie. Jakimś cudem ojciec jednak z tego wyszedł, choć byliśmy już przygotowani na najgorsze. Po zawale przeszedł dość krótką rekonwalescencję. Ku mojemu zdziwieniu, powrócił do swoich zajęć wiosną 1970 roku. Starał się tylko oszczędzać siły przy stole operacyjnym. Zapytałem go wówczas, czy w ten sposób nie naraża swojego zdrowia i życia. Odpowiedział mi krótko:

- Jeżeli nie będę mógł pracować jak dotychczas, to nie mam po co żyć.

Taki właśnie miał stosunek do pracy. W domu nie mógł znaleźć sobie miejsca. Zakładał swój biały fartuch i znikał na wiele godzin. Często wracał ze szpitala w nocy. Musiał czuwać w pobliżu pacjenta po ciężkiej operacji, by w razie potrzeby interweniować.

TRAGICZNY WYPADEK

Nasza rodzina niedługo cieszyła się względnym spokojem. Nadszedł fatalny dzień 31 października 1970 roku. Rodzice jak zwykle pojechali samochodem do Siedlec na groby rodziców i rodzeństwa mamy. Mały fiat ojca uderzył w tył nieoświetlonej, załadowanej po brzegi chłopskiej furmanki. Po wypadku rodzice trafili do siedleckiego szpitala. Odwiedziłem ich kilka dni po wypadku. Miałem załatwić formalności związane z odbiorem rozbitego samochodu i przetransportowaniem go do Szczytna. Spotkanie z rodzicami wywarło na mnie bardzo przykre wrażenie. Ojciec był już w dobrej formie, choć miał złamane żebra, połamany nos i drobne potłuczenia. Gorzej przedstawiała się sytuacja z mamą. Była cała zagipsowana, twarz w kolorach żółto-sinych z kilkoma szwami. Następnego dnia rodzice mieli wracać karetką do Szczytna. Po załatwieniu formalności związanych z autem, powróciłem do swojego miejsca zamieszkania w dawnym woj. zielonogórskim. Nazajutrz rano otrzymałem telefon z informacją, że mama nie żyje. Kilka dni później została pochowana na cmentarzu w Siedlcach.

Ogarnął mnie lęk o zdrowie ojca, który zaledwie rok wcześniej przeszedł ciężki zawał. Po tych smutnych przejściach mija mu kolejnych dziesięć lat samotnego życia w Szczytnie. Mieszka z nim wprawdzie najmłodsza córka, ale jako osoba dorosła ma swój odrębny świat. Dogaduje się z koleżanką, siostrą Krzysztofa Klenczona Hanną w sprawie odkupienia jego skromnego domku campingowego nad jeziorem Wałpusz. Odtąd, prawie codziennie po pracy, gdy tylko pogoda na to pozwala, ojciec spędza tam czas na świeżym powietrzu, co sprzyja jego choremu sercu.

NIEWYPITY SZAMPAN

W grudniu 1981 roku, w kilkanaście dni po wprowadzeniu stanu wojennego, w noc drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia, źle się poczuł. Cichutko wstał ze swojego tapczanu, założył fartuch i poszedł przez podwórze do szpitala. Wszedł do dyżurki drzemiących na fotelach pielęgniarek. Była czwarta nad ranem. Siostry, zdziwione jego obecnością o tej porze, myślały początkowo, że zegar wskazuje złą godzinę. Pytały więc, co robi tak wcześnie w szpitalu.

- Ano przyszedłem umierać - padła odpowiedź.

Po badaniu okazało się, że ojciec ma kolejny, trzeci już zawał. Jego serce przestawało pracować, ale przywrócono go do życia dzięki elektrowstrząsom.

Po przyjeździe do Szczytna zastałem ojca w zaskakująco dobrej kondycji fizycznej. Momentami siadał na łóżku i gimnastykował nogi, a nasze uwagi na ten temat kwitował żartami, że to podobno najnowsza amerykańska metoda leczenia zawałowców ruchem.

Zbliża się sylwester 1981 roku. Ojciec zostawił w szpitalnej szafce butelkę szampana, by witać Nowy Rok wraz z personelem. Niestety, plan się nie powiódł. Zmarł, nie doczekawszy północy.

oprac. (łuk)

2007.01.10