Bezkrytyczne oddawanie się lekturze prasy może doprowadzić, poza zaburzeniami nerwowymi i wrzodami żołądka przy tak zwanych wiadomościach politycznych, także do kłopotów z apetytem. Bo jak można zareagować na artykuł w ostatnim "Newsweeku" o ni mniej ni więcej tylko sztucznej produkcji mięsa! Jakie perspektywy obiecują nam uczeni w biologii i genetyce? Brr! Wyłania się obraz nad wyraz straszliwy. Już tuż-tuż prawie za drzwiami mamy produkcję mięsa ze sztucznie modyfikowanych i odpowiednio pobudzanych komórek. Taka komórka, dajmy na to pospolitej kłapouchej świnki, będzie przez panów w białych kitlach odpowiednio sterowana i wyrośnie z niej a to szyneczka, a to schabowy, że o pospolitej karkówce nie wspomnę! A świnka będzie sobie wesoło chrząkać przy korycie nie niepokojona swoim gastronomicznym przeznaczeniem. Właściwie to raczej nie będzie chrząkać, bo i po co gdzieś hodować takie zwierzątko? Zostawi się parę sztuk w jakimś ogrodzie zoologicznym i spokój!

Straszny obraz świata bez świnek, krówek czy nawet kurczaków. Panowie uczeni obiecują ponadto, że mięsko przez nich wyprodukowane będzie dużo zdrowsze, bez jakichkolwiek szkodliwych składników. Na samym końcu artykułu, którego normalny człowiek doprowadzony do stanu całkowitej frustracji już raczej nie doczyta, autor beztrosko stwierdza, że walory smakowe laboratoryjnego mięska mogą początkowo przynajmniej nieco dobiegać od tego co mamy obecnie na stole! I tu jest pies pogrzebany! A właściwie nie pies, tylko wielka, tłusta i smaczna świnia! Absolutnie się na to nie zgadzam! Zresztą spokojnie, nie ma obaw, u nas taki numer nie przejdzie. Rozwinie się szybko doskonale zorganizowane podziemie hodowlane i za odpowiednim ekwiwalentem zawsze ten kawałek szynki czy antrykotu gdzieś się znajdzie.

Dla uspokojenia nerwów i odwrócenia uwagi od głupich pomysłów naukowców kilka słów o prawdziwej wieprzowinie. Właśnie wczoraj na drugim, już mocno zasypanym śniegiem końcu Polski zjadłem genialny schab nadziewany grzybami i zapiekany w serze. Wprawdzie realizacja zamówienia trwała dość długo - ok. 1,5 "żywca" - ale efekt okazał się znakomity. Pierwszy raz jadłem właśnie cienki, ale dość duży plaster schabu uformowany w stożek zawierający farsz. To wszystko przewiązane nitką pora i polane serem, który doskonale zapiekany nabrał lekkiej chrupkości. Rzadkiej urody danie za całe 10 zł.

Na pohybel zdrajcom uczonym, wspomnę jeszcze o wakacyjnych doświadczeniach z podwędzaniem grubych na dwa palce schabowych kotletów. Schab sam jako taki nie nadaje się na grilla. Jest zbyt chudy. Trzeba więc podejść do niego z odpowiednim uczuciem i trochę popracować nad przygotowaniem. Na dnie mojego rusztu, na żarzących się lekko węgielkach ułożyłem grubą warstwę świeżego jałowca. Dość wysoko nad dymiącymi igłami zaległa gęsta stalowa siatka, a na niej wcześniej zabejcowane grube kotlety. To wszystko przykryłem miską i pozostawiłem na prawie dwie godziny, aby nasiąkało w wysokiej temperaturze leśnym aromatem. Później, pięknie wyglądające schabiki trafiły na grillowe tacki, a pod spodem buzował solidny ostry ogień. Tutaj już trzeba bardzo uważać, aby się nie zagapić. Jedną ręką należy operować szpadką i przewracać podpiekane kawałki, a w drugiej ręce dzierżyć butelkę czerwonego wina. Nie w celu nawilżania żołądka mistrza ceremonii, lecz nadawania kawałkom mięsa odpowiedniej wilgotności i kolejnej warstwy aromatu. Cała zabawa trwa kilkanaście minut, a efekt jest naprawdę godny uwagi.

No, już mi prawie przeszło wzburzenie wywołane straszliwą wizją zawartą w artykule. Wprawdzie na grill trzeba poczekać do wiosny, ale co szkodzi wpaść na chwilę np. do "Filipsa" na porządny kawałek kotleta "a'la" PRL, czyli uczciwego schabowego z kostką i w kapuście?

Wiesław Mądrzejowski

2006.11.08