Wydawałoby się, że rynek gastronomiczny to żyła złota. Tak zresztą jest na całym świecie, chociaż do czasu. Istnieje pewna prawidłowość, o której można przeczytać w każdym podręczniku biznesu. Zdobywanie klienta, czyli pieniędzy musi iść w parze z wyważoną korelacją pomiędzy jego możliwościami a zyskiem, jaki chce osiągnąć właściciel interesu. Gastronomicznego też jak najbardziej. Jak widać gołym okiem mamy w tym roku klasyczną sytuację, gdy właściciele lokali gastronomicznych zmanieni po pierwsze propagandą ekonomicznego sukcesu Polaków i reklamowaną grubością ich portfeli, a po drugie oślepieni dążeniem do wykorzystania tej okazji – przegięli, i to tragicznie. Ceny, jakie figurują w kartach dań po prostu oślepiają. Tak się jednak składa, że staliśmy się narodem niezwykle ruchliwym i możemy porównywać. Byłem w tym roku w kilka krajach, w tym wcale nie uważanych za tanie i sądzę, że naprawdę obiad w porównywalnej do np. warszawskiej czy krakowskiej cenie mogę spokojnie zjeść w centrum Londynu. Solidny lunch z piwkiem w izraelskim Ejlacie zjem z pewnością taniej niż w Mikołajkach. A gdyby jeszcze tak porównać zarobki… O tak egzotycznych krajach jak Indie, Chiny czy Kuba nie wspomnę.

Natychmiast widzę tutaj zdecydowany protest właścicieli restauracji wskazujących na wzrost cen produktów, płac personelu, że o podatkach nie wspomnę. Tylko jak, szanowni państwo, założyliście sobie stopę zwrotu zainwestowanych środków czy termin osiągnięcia przyszłych zysków? Z roku na rok – nigdzie na świecie nie da się tego zrobić. Inwestycje w gastronomię to inwestycje wieloletnie, zwracające się w najlepszym wypadku po kilku latach. I tak zawsze było, jest i będzie. Oczywiście w warunkach rynkowych. Sytuacje, z którymi mieliśmy do czynienia przez kilka lat w Polsce, gdy byle jaka knajpa przynosiła krociowe zyski prawie natychmiast już się dość dawno skończyły. Mamy rynek konsumenta, którego trzeba szanować, dopieścić wyborem, jakością dań, obsługą i … może się uda.

Są oczywiście czasowe okazje, jak ostatnio tzw. kebaby. Wolałbym nie wiedzieć co się mieści w tanich jeszcze bardzo mrożonych blokach, które podpiekane i obrzynane oferuje się nam jako nowość i specjał. Każdy, kto kiedykolwiek jadł prawdziwy turecki barani kebab poczuje różnicę. Nie rokuję tym lokalom dużej przyszłości, tak jak padła większość podłych pizzerii, lokali pseudochińskich czy temu podobnych jadłodajni. A przecież niektóre przetrwały, mam swoje ulubione od kilkunastu (!) lat pizzerie czy ze dwa lokale arabskie z kebabem, ale i prawdziwymi dodatkami.

Dlatego też, wbrew temu co napisałem powyżej, witam z wielką radością i nadzieją na naszym rynku nowe lokale – jak „Grotę” w samym centrum w modernizowanym nadjeziornym parku, „Kropelkę” w nieodległym Tylkowie czy w końcu „Sokoła” w Nowym Gizewie. Mam nadzieję, ze startują z perspektywą na wiele lat i szczerze życzę powodzenia. Nie wszystkie jak dotąd udało mi się odwiedzić, a bliższą znajomość zawarłem na razie z „Grotą”. Trudno inaczej, bo mam ją dosłownie pod oknem. Przede wszystkim wystrój, surowy, stylizowany na skalny, bardzo przypominający to, co mamy do obejrzenia w opisywanej już tutaj „Galindii”. No może troszkę przesadzono z ilością wnęk z lampkami. Jeżeli ma to być główne oświetlenie to zobaczymy jak się sprawdzi w ciemne i chłodne zimowe wieczory. Przydałoby się wnętrze troszkę ocieplić. Nieco też rażą resztki materiałów budowlanych tuż obok stolików w ogródku, ale zawsze można wznieść „zdrowie na budowie”. Oferta gastronomiczna – zupełnie przyzwoita, np. schab w aż 6 rodzajach i wszystko w takiej samej cenie 19 zł. Z lokalnego patriotyzmu wybrałem schab „po szczycieńsku” i z pełnym przekonaniem polecam. Warto reklamować i spróbować – z boczkiem i kawałkami brzoskwini. Bardzo dobry też rosół z pierożkami. Trafiły się nam też dania odrobinę słabsze, ale pierwsze koty za płoty. Będę tam jeszcze z pewnością wielokrotnie zaglądać, nawet tylko dla wyjątkowo miłej obsługi i deserów własnego podobno wypieku. Szczerze życzę powodzenia!

Wiesław Mądrzejowski