Setka

No i proszę. Ten felieton jest już setny. To oznacza sto tygodni kontaktu z czytelnikami. Dzieląc przez cztery – prawie dwadzieścia pięć miesięcy pisania. Dwa lata. A policzywszy strony, byłaby to już niezła, około trzystustronicowa książka. Formatu typowego.

I o czym tu dzisiaj napisać? Przy takiej okazji!

Na ogół staram się opowiadać anegdotki o znanych mi ludziach. Dobieram je tak, aby były to opowieści o osobach popularnych. Inaczej moje plotkarskie gawędy nie miałyby sensu. Staram się pisać ostrożnie, bez nadmiernego epatowania nazwiskami, ponieważ już kilkakrotnie usłyszałem, że nic tylko się chwalę, a tak w ogóle, to zapewne łżę jak pies i większość zmyślam. Oczywista nieprawda, bo jak dotąd opisywałem wyłącznie to, czego osobiście dotknąłem. No, ale ostrożności nigdy dosyć.

Dzisiaj mamy felietonowy jubileusz i myślę, że przy tej okazji mogę sobie pofolgować i nieco śmielej pożartować z osobiście znanych mi sław.

Waldemar Łysiak. Znakomity pisarz. Przy tym z wykształcenia architekt. Absolwent Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej. Także konserwator i historyk sztuki, po wyższych uczelniach włoskich.

Podczas studiów w Warszawie byliśmy kolegami z jednego roku. A nawet z jednej grupy studenckiej. Waldek był wszechstronny. A przy tym nieprawdopodobnie ambitny. Nie było dziedziny, w której nie chciałby zaistnieć. Oczywiście jako lider! Kiedy szukano estradowych młodych talentów – Waldek zgłosił się do „Niebiesko – Czarnych”. Zaśpiewał znakomicie, ale… z dalszej kariery zrezygnował, bo jednak czuł się związany z architekturą. W życiu studenckim też starał się uczestniczyć we wszystkich jego odmianach. Jeśli modne były wieczorne partyjki pokera - Waldek żadnej nie opuścił. Jeśli zimą jeździło się na nartach – Waldek musiał być najlepszy! Gdy w klubach studenckich należało pokazać klasę w rock-and-rollu – Waldek ćwiczył do upadłego, aż ową klasę posiadł. Wielka, wielka ambicja!

Dzisiaj wspominam Waldka z uznaniem, ale w latach studenckich uważaliśmy go za faceta raczej męczącego. Szczególnie ciężko było nam tolerować jego dążenie do doskonałości podczas letniego obozu wojskowego studentów w jednostce saperów w Dęblinie. Waldek nijak nie chciał dostosować się do „szwejkowskich” standardów armii i wciąż walczył o godność osobistą żołnierza i logikę w postępowaniu przełożonych. W wojsku! Każdy z moich męskich czytelników wie dobrze, że to czysta utopia. Szkodliwa! Waldek przecież zwracał niechętną uwagę nie tylko na siebie, ale i na nas – kolegów. A w wojsku rzecz najważniejsza – przetrwać.

Nasz kłopotliwy przyjaciel naczytał się otóż, że w jednostkach wojskowych podają żołnierzom brom, aby osłabić ich naturalny pociąg do panienek. Waldek świeżo był się ożenił i wieczorami lubił na głos dywagować, czy aby ten niecny proceder nie zagraża trwale męskości. Początkowo temat wieczornych dyskusji rozbawiał nas. Ale w końcu mieliśmy dość. Pewnego poranka Jurek zwany Kropą wrzucił Waldkowi do śniadaniowej kawy dwie pastylki cofedonu. To taki preparat, który pozwala nie zasypiać przy pracy – Jurek miał zawsze przy sobie pewien zapas. Pastylki nie zdążyły się rozpuścić i Waldek ujrzał je nagle na dnie kubka. Oniemiał z wrażenia i nie wiedział co o tym sądzić. A wtedy my, wredni koledzy, podnieśliśmy wrzask, że to zapewne pastylki bromu, którymi wojsko nasyca kawę. I to tak intensywnie, że już nawet nie mogą się rozpuścić.

To, co działo się potem w jednostce określa się jako dopust boży. Waldek ze swoim kubkiem był wszędzie. U dowództwa, u lekarza, a także usiłował dotrzeć do cywilnych władz miasta. Rzecz niesłychana! Sądzę, że wiele lat jeszcze wspominano w saperskiej jednostce w Dęblinie bromową aferę rozpętaną przez jakiegoś zwariowanego studenta. No, ale nikt nie wie, że tym studentem był słynny dzisiaj pisarz – Waldemar Łysiak.

Generał Sławomir Petelicki. Twórca Gromu. Ale to dużo, dużo później. Natomiast w latach sześćdziesiątych mój sąsiad z podwórka przy ulicy Parkowej w Warszawie. Ja studiowałem architekturę. Sławek prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Pracę dyplomową wymyślił sobie Sławek dość szczególną. Mianowicie „Nielegalne sposoby porozumiewania się więźniów”. Czyli grypsera. Pisząc tę magisterską pracę, Sławek załatwił sobie krótkotrwały pobyt w więzieniu na Rakowieckiej. Pod celą! Tylko po to, aby lepiej poznać opisywany świat.

Pobyt młodego człowieka w więzieniu to duże ryzyko. Ale nie dla Sławka. Warto wspomnieć, że dzisiejszy generał był (i zapewne jest) człowiekiem o nieprawdopodobnej sile. Taki już się urodził. Będąc zbudowanym dość normalnie, bez jakichkolwiek nienaturalnych przerostów mięśniowych, siłą dorównywał wyczynowym ciężarowcom, a trenując w owym czasie judo i boks cieszył się sławą niepokonanego. Z powodu bardzo jasnych blond włosów przezywano go „Siwy”.

Kiedyś tak się paskudnie złożyło, że na ulicy Parkowej nasz dobry, wspólny kolega Józek jakoś niegrzecznie zwrócił się do Krysi – ówczesnej narzeczonej Sławka. Sławek bez namysłu uderzył Józka w twarz. Miało to być lekkie, karcące, koleżeńskie uderzenie. Tymczasem przyszły generał złamał Józiowi szczękę. Bardzo to było przykre, a najbardziej ubolewał sam Sławek, odwiedzając codziennie Józka w szpitalu. Karmiąc go rurką i ogólnie doglądając.

Żal było patrzeć jak cierpią. Jeden i drugi!

Andrzej Symonowicz